Archiwum lipiec 2009, strona 4


lip 18 2009 Juliusz Słowacki -Z UTWORÓW MŁODZIEŃCZYCH...
Komentarze: 0

WIERSZE DROBNE Z LAT 1830 - 1840

ODA DO WOLNOŚCI
I
Witaj, wolności aniele,
Nad martwym wzniesiony światem!
Oto w Ojczyzny kościele
Ołtarze wieńczone kwiatem
I wonne płoną kadzidła!
Patrz! tu świat nowy - nowe w ludziach życie.
Spójrzał - i w niebios błękicie
Malowne pióry złotémi
Roztacza nad Polską skrzydła;
I słucha hymnów téj ziemi.
II
A tam już w cieniu wieków za nami się chowa
Duch niewoli i dumną stopą depcze trony.
Zgina się pod ciężarem skrwawionej korony,
Mówi - ale niezrozumiałe z ust wychodzą słowa.
Tak obelisk, co niegdyś pisanym wyrazem
Dziwił ludy, obwiany mgłą kadzideł dymu,
Dziś przeniesiony do Rzymu,
Niezrozumiały ludom - umarły - jest głazem.
III
Niegdyś Europa cała
Była gotyckim kościołem.
Wiara kolumny związała,
Gmach niebo roztrącał czołem...
Drżącym od starości głosem
Starzec pochylony laty
Trząsł dumnym mocarzy losem,
Zaglądał w królów siedziby;
Zaledwo promyk oświaty
Przez ubarwione gmachu przedzierał się szyby.
Jakiś mnich stanął u proga,*
Kornéj nie uchylił głowy,
Walczył słowami Boga
I wzgardził świętemi kary.
Upadł gmach zachwiany słowy.
Błysnęły światła promienie...
Piérwsze wolności westchnienie
Było i westchnieniem wiary.
IV
Jak sosny niebotyczne urośli królowie.
Deptane prawa ludów gdzież znajdą mściciela?...
Na Albijonu ostrowie
Kromwel. - Któż nie zna Kromwela?...
On dawną krwią Stuartów zalał stopnie tronu
I nie chciał na nie wstąpić - on pogardził tronem.
Czymże dzisiaj jest król Albijonu?
Błyszcząca mara - widziadło,
Księżyc na niebie zamgloném,
A słońce praw oświéca tę postać wybladłą.
Ale wielcy mężowie zasiedli do steru,
Świątynią praw dźwigają tysiączne kolumny -
Patrzcie, jak długim rzędem za trumnami trumny
Wchodzą w posępne gmachy Westminsteru.
V
O świat nowy hiszpańskie uderzyło wiosło,
Tam brat zaprzedawał brata...
Na lądzie nowego świata
Żałobne drzewa wyrosło,
Pod którém schyleni w trudzie,
Marząc o szczęściu boleśnie,
Usypiali tłumem ludzie,
Tłumami konali we śnie **
I śmiercią sen płacili - bo o lepszej doli
Pod tym się drzewem ludziom o wolności śniło.
Było to drzewo niewoli,
Rosło nad grobem - świat już był jedną mogiłą.
Ostatni więc człowiek skona,
Śmiercią z należnych władcom wypłaci się danin?
O nie! na głos Waszingtona
Zmartwychwstał Amerykanin
I zaprzysiężoną święcie
Wolność okrył wieńcem sławy.
A drzewo śmierci było masztem na okręcie
I zgon niosło na ludy saksońskie - i nawy.
VI
Więc słońce już w wolności krajach nie zachodzi?
Wolności skrzydła całą osłoniły ziemię.
Godnym jest oczu Boga wolnych ludzi plemię,
On bohatérów nagrodzi.
VII
Jakiż to dzwon grobowy
Z wiejskiego zabrzmiał kościoła?
Idzie tłum pogrzebowy -
Schylone do ziemi czoła;
Trumna - za trumną dzieci,
Smutna przyjaciół drużyna
Bladą gromnicą świeci,
Ciche modły powtarza.
Weszli we wrota cmentarza,
Pod trumną ramię syna.
Czarną dręczeni rozpaczą,
Czarną okryci żałobą...
Czemuż płaczą nad sobą?
Bogatą wezmą spuściznę.
Dlaczegóż nad nim płaczą?
W grobie zapomni troski...
Bracia! - on umarł - on był ostatnim, z tej wioski,
Co widział wolną ojczyznę.
Synowie jeszcze po nim nie zdjęli żałoby,
Już na wolnéj żyją ziemi.
Idźmy więc nad ojców groby,
Wołajmy, bracia, nad niemi,
Może usłyszą w mogile?...
VIII
Widziałem, jak młodzieniec w samej wieku sile,
Strawiony własnym ogniem - przeklął ogień duszy.
Wołał: - „Czemuż Bóg więzów moich nie rozkruszy?...”
Lecz wszędy cichość grobowa;
A więc sam odpowiadał: - „Jestem panem życia!” -
Okropne rozpaczy słowa!
Z umysłowych władz rozbicia
Została ta myśl straszliwa.
I bladość śmierci lice wyniosłe okrywa.
Ta jedna myśl tysiączne urodziła myśli;
Straszna cierpienia potęga,
Umysł je rozwija - kryśli,
Z niedowiarstwa marą sprzęga...
O niedowiarstwo! Ty piekieł pochodnią
Niszczysz mgłę marzeń i blask urojenia złoty.
Gdzież cnota?... nie ma cnoty!...
I zbrodnia nie jest zbrodnią.
Na niepewnéj ważysz szali
Wzniosłe uczucia w człowieku...
Już wszyscy tak myśleli - i wszyscy wołali,
Jest to chorobą czasu! - jest to duchem wieku!
Ta ciemność była tylko przepowiednią słońca.
Wolności widzim anioła,
Wolności powstał obrońca.
Podnieście wybladłe czoła!
Daléj do steru okrętu!
Daléj! na morskie głębinie!
Rzućmy się w odmęt - z odmętu
Może niejeden wypłynie!
Podobni do nurków tłumu,
Co do morskiej toną fali,
Wśród wirów kręceni szumu,
Już ich fala w głąb porywa;
Ale niejeden wypływa,
Bliski brzegu lub daleki,
Ten niesie gałąź korali,
Ów w Amfitryt trąbę dzwoni.
Lecz niejeden zniknie w toni,
W morzu zostanie na wieki.
* Luter
** W Ameryce znajduje się drzewo nazwane drzewem śmierci, pod którém zasypiający
człowiek umiéra.
 
 
 
HYMN
Smutno mi, Boże! - Dla mnie na zachodzie
Rozlałeś tęczę blasków promienistą;
Przede mną gasisz w lazurowéj wodzie
Gwiazdę ognistą...
Choć mi tak niebo ty złocisz i morze,
Smutno mi, Boże!
Jak puste kłosy, z podniesioną głową
Stoję rozkoszy próżen i dosytu...
Dla obcych ludzi mam twarz jednakową,
Ciszę błękitu.
Ale przed tobą głąb serca otworzę,
Smutno mi, Boże!
Jako na matki odejście się żali
Mała dziecina, tak ja płaczu bliski,
Patrząc na słońce, co mi rzuca z fali
Ostatnie błyski...
Choć wiem, że jutro błyśnie nowe zorze,
Smutno mi, Boże!
Dzisiaj, na wielkim morzu obłąkany,
Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem,
Widziałem lotne w powietrzu bociany
Długim szeregiem.
Żem je znał kiedyś na polskim ugorze,
Smutno mi, Boże!
Żem często dumał nad mogiłą ludzi,
Żem prawie nie znał rodzinnego domu,
Żem był jak pielgrzym, co się w drodze trudzi
Przy blaskach gromu,
Że nie wiem, gdzie się w mogiłę położę,
Smutno mi, Boże!
Ty będziesz widział moje białe kości
W straż nie oddane kolumnowym czołom;
Alem jest jako człowiek, co zazdrości
Mogił popiołom...
Więc że mieć będę niespokojne łoże,
Smutno mi, Boże!
Kazano w kraju niewinnéj dziecinie
Modlić się za mnie co dzień... a ja przecie
Wiem, że mój okręt nie do kraju płynie,
Płynąc po świecie...
Więc, że modlitwa dziecka nic nie może,
Smutno mi, Boże!
Na tęczę blasków, którą tak ogromnie
Anieli twoi w siebie rozpostarli,
Nowi gdzieś ludzie w sto lat będą po mnie
Patrzący - marli.
Nim się przed moją nicością ukorzę,
Smutno mi, Boże!
Pisałem o zachodzie słońca, na
morzu przed Aleksandrią.
 
 
 
SUMNIENIE
Przekląłem - i na wieki rzuciłem ją samą,
I wzburzony, nim księżyc zabłysnął wieczorem,
Jużem się od niéj długim rozdzielił jeziorem.
A gdy się toń jeziora księżycową plamą
Osrebrzała, gdy wichry zawiewały chłodniéj,
Jam jeszcze leciał - jeszcze uciekałem od niéj.
I może bym zapomniał - bo koń leciał skoro,
Bo mi targały myśli tętniące kopyta.
Gdzie ona? - oszukana - przeklęta - zabita...
Patrzę na niebo, księżyc, na gwiazdy, jezioro...
Wszak jęk tu nie doleci, wszak łez nie zobaczę.
To jezioro - to fala - to nie ona płacze.
I może bym zapomniał... lecz gdy to spostrzegła
Blada światłość księżyca, krok w krok za mną biegła.
Próżno się zatokami wężowymi kręcę,
Wszędy mnie księżycowa kolumna dopadła,
Jak by się ta kobieta do stóp moich kładła,
I niema płaczem, za mną wyciągała ręce.
Paryż, w kwietniu 1839
 
 
 
OSTATNIE WSPOMNIENIE DO LAURY
Dawniéj bez serca - dziś bez rozumu,
O biedna Lauro! nim zginę,
Dla ciebie z głuchych pamiątek tłumu
Wianek Ofelii uwinę.
Ty go drzącemi weźmiesz rękoma,
Jak wąż ci czoło okręci...
Oto bławatki, ruta i słoma,
A to są kwiaty pamięci...
Burza żywota nad nami mija,
Przeminie - lecz głowę zegnie:
Śmiech nie pociesza - ból nie zabija,
Wkrótce i rozum odbiegnie.
Cicha spokojność nigdy nie wróci,
Zniszczenia wicher nie wionie,
Słońce nie cieszy, księżyc nie smuci...
A w nicość śmierć nie pochłonie...
Strętwiałość! - za cóż ten zimny kamień
Na serca nasze się wali?
Żeśmy się niegdyś w kraju omamień
Na jednej drodze spotkali?
Że cię tak długo dźwiękami lutni
Budziłem i do snu kładłem:
A ty smutniejsza, niż ludzie smutni,
Za inném biegłaś widziadłem.
I coraz wyżéj w niebo lecąca
Niknęłaś w marzeń lazurze;
I roztopiona w blasku miesiąca,
Zwiędłą rzuciłaś mi różę.
I nie wiem nawet, czy z twego czoła,
Czy twoją skropiona łezką,
Czy mi jakiego ręka anioła
Rzuciła różę niebieską.
Ciemność twej duszy, jak dżumy -plama
Od ciała przeszła do ciała.
Widzisz jad w sercu? - to łza ta sama,
Którąś ty w serce nalała.
Widzisz, jak zagasł dziecka rumieniec,
Gdzieś ty oddechem przebiegła?...
Nie laur na głowie - lecz z ognia wieniec,
Tyś skrami oczu zażegła.
Dziś, gdy mi włosy burza roztarga,
Ogniami czoło mam sine:
A jakąś dumą drży moja warga,
Że w tych płomieniach nie ginę...
Lecz, gdy do szczęścia świat mię zawoła,
Nie biegnąc za szczęsnych śladem:
Przeklinam ciebie bladością czoła!
Serca przeklinam cię jadem.
Więc niech mię prędko chmury czarnemi
Porywa wicher nicości!
Bo już przekląłem wszystko na ziemi,
Wszystko - w aniele przeszłości.
Tam, gdzie tłum ludzi huczy, ucieka,
I falą powraca ciemną:
Nic mię nie żegna, nic mię nie czeka.
Nic za mną! i nic przede mną!
Gdy bracia moi, gdy wędrownicy
Lecieli z szumem po niebie:
Ja nieruchomy, gwiazdą źrennicy,
Patrzyłem w przeszłość - na ciebie.
Dziewice ziemi nieraz spostrzegły,
Łzawemi oczu błękity,
Że oczy moje za tobą biegły,
Żem był na sercu zabity.
Okruszynami serca, miłości,
Karmiłem blade widziadła...
Ale łza taka, jak łza przeszłości,
Na żadne serce nie spadła.
Jak moje oczy topią się - mdleją,
Jak myśli rzucają ze dna,
Jak iskry sypią, jak łzami leją,
Ty wiesz! - lecz tylko ty jedna.
A teraz, smutny przeszłości echem,
O! ludzie, idę za wami.
Choć śmiech wasz dla mnie, szalonych śmiechem
Łzy wasze - szalonych łzami.
Lecz gdy się znudzę łez zimnych rosą
I zimnych uściskiem prawic:
Duszę mi od was wichry uniosą,
Lecz wichry pełne błyskawic.
Paryż, 1839.
 
 
 
NA SPROWADZENIE PROCHÓW NAPOLEONA
I
I wydarto go z ziemi - popiołem,
I wydarto go wierzbie płaczącéj,
Gdzie sam leżał ze sławy aniołem,
Gdzie był sam, nie w purpurze błyszczącéj,
Ale płaszczem żołnierskim spowity,
A na mieczu jak na krzyżu rozbity.
II
Powiedz, jakim znalazłeś go w grobie,
Królewicu, dowódzco korabli? -
Czy rąk dwoje miał krzyżem na sobie?
Czy z rąk jedną miał przez sen na szabli?
A gdyś kamień z mogiły podźwignął,
Powiedz, czy trup zadrżał, czy się wzdrygnął?
III
On przeczuwał, że przyjdzie godzina,
Co mu kamień grobowy rozkruszy;
Ale myślał, że ręka go syna
W tym grobowcu podźwignie i ruszy,
I łańcuchy zeń zdejmie zabojcze,
I na ojca proch zawoła: - Ojcze!
IV
Ale przyszli go z grobu wyciągać,
Obce twarze zajrzały do lochu;
I zaczęli prochowi urągać,
I zaczęli nań wołać: - Wstań, prochu!
Potem wzięli tę trochę zgnilizny
I spytali - czy chce do ojczyzny? -
V
Szumcie! szumcie więc, morza lazury,
Gdy wam dadzą nieść trumnę olbrzyma!
Piramidy! wstępujcie na góry
I patrzajcie nań wieków oczyma!
Tam! - na morzach! - mew gromadka szara
To jest flota z popiołami Cezara.
VI
Z tronów patrzą szatany przestępne,
Car wygląda blady spoza lodów -
Orły siedzą na trumnie posępne
I ze skrzydeł krew trzęsą narodów.
Orły, niegdyś zdobywcze i dumne,
Już nie patrzą na słońce - lecz w trumnę.
VII
Prochu! prochu! o leż ty spokojny,
Gdy usłyszysz trąby śród odmętu,
Bo nie będzie to hasło do wojny,
Ale hasło pacierzy - lamentu...
Raz ostatni hetmanisz ty roty
I zwyciężysz - lecz zwycięstwem Golgoty.
VIII
Ale nigdy, o nigdy! choć w ręku
Miałeś berło, świat i szablę nagą,
Nigdy, nigdy nie szedłeś śród jęku
Z tak ogromną bezśmiertnych powagą,
Z taką mocą... i z tak dumnym obliczem,
Jak dziś, wielki! gdy powracasz tu niczem.
1 czerwca 1840.
 
 
 
EPILOG DO BALLAD NIEWIADOMO CO CZYLI
ROMANTYCZNOŚĆ
BALLADA *
Szło dwóch w nocy z wielką trwogą,
Aż pies czarny bieży drogą.
Czy to pies,
Czy to bies?
Rzecze jeden do drugiego:
Czy ty widzisz psa czarnego?
Czy to pies,
Czy to bies?
Żaden nic nie odpowiedział,
Żaden bowiem nic nie wiedział.
Czy to pies,
Czy to bies?
Lecz obadwaj tak się zlękli,
Że zeszli w rów i przyklękli:
Czy to pies,
Czy to bies?
Drżą, potnieją, włos się jeży,
A pies bieży, a pies bieży.
Czy to pies,
Czy to bies?
Bieży, bieży, już ich mija,
Podniósł ogon i wywija,
Czy to pies,
Czy to bies?
Już ich minął, pobiegł daléj,
Oni wstali i patrzali.
Czy to pies,
Czy to bies?
Wtém, o dziwo! w oka mgnieniu,
Biegnąc daléj, zniknął w cieniu.
Czy to pies,
Czy to bies?
Długo stali i myśleli,
Lecz się nic nie dowiedzieli,
Czy to pies,
Czy to bies?
* Umieszczając tę balladę w zbiorze pism moich, wierny obietnicy,
oświadczam: iż współ-autorem jéj jest Juliusz Słowacki; tytuł zaś Adam
Mickiewicz doradził [przyp. Antoni Edward Odyniec, Poezje, Poznań
1832, s. 90]



TOM PIERWSZY POEZYJ
 
DO MICHAŁA ROLA SKIBICKIEGO
Podpułkownika wojsk Rzeczypospolitéj Kolumbijskiéj,
poświęcając mu powieści wschodnie
MNICHA i ARABA
I znowu ciebie ziemia przywołuje stara
Z Kolumbijskiéj krainy, z grobu Boliwara;
Z nowych światów, żadnemu nie uległych panu,
Gdzie pył tronów nie spada jako proch wulkanu
I nie pokrywa grodów - ani grom tronowy
Szuka pomiędzy tłumem wyższéj nad tłum głowy.
Dopóki Światów nowych ludzie nie przeczuli,
Myśl nie śmiała biec skrajem przewróconéj kuli.
Na kartach kładł rytownik chmurna dłoń olbrzyma. *
Myślano, że Bóg ziemię tamtą stroną trzyma
Jak czarę, wrącym stworzeń napełnioną tłumem.
Dopióro Genueńczyk przeniknął rozumem
Tajemnicę téj dłoni i z jéj skrzepłych palców
Wyłamał świat drzew, złota, brylantów, padalców.
Europejska zbrodnia napełniła łasy,
Pod Kortezów mieczami padały Inkasy.
Czarni misyjonarze duchownymi berły
Z łona muszl zakrwawionych nieraz pruli perły.
Potop krwi religijny świat wyludnił młody.
Dzisiaj z krwi odrastają zielone narody,
Snadź płodne serce nowéj ziemi nie ostygło.
Lecz myśl twoja, żeglarską obłąkana igłą,
Zwracała się na północ... Przebywasz otchłanie
Drogą, po któréj niegdyś biegli, Luzytanie.
Myślą, budzisz tajemnic tłum na dnie korali,
Oczyma Kamoensa czytasz w drzącéj fali.
I może przed delfinem napierśnym okrętu
Powstał duch Luzyjady, ów olbrzym odmętu, **
Co niegdyś wróżbą nieszczęść tłukł Hiszpanów statki,
A dziś może ci wróżył śmierć ojczyzny matki.
To ląd! Czy słyszysz, stamtąd jaki gwar i wrzawa?
To stary świat! spróchniały jak rozbita nawa.
Żagiel, który ją nosił przez wypadków fale,
Spróchniał dziś, na odległéj mórz zatknięty skale;
Dziś go ziele zarasta. - Stara, obumarła,
Długowieczną płodnością ziemia się pożarła.
Walcząc o skąpe reszty płodów się wysieczem.
Tu drobnych państw granice karły kreślą, mieczem.
Z tą dziką ziemią kraj twój porównywaj złoty:
Tam słońce twarz ociemnia, tu czernią zgryzoty.
Jak struś; co głodny gardziel żwirem pustyń dławi,
Tu człowiek kamień wzgardy połyka i trawi.
A te, co na świat stary zbladłym patrzy licem,
Słońce Europy, pięknym nazwałeś księżycem.
Tyś smutny! o! szaleństwo, ciemnéj twarzy rysem
Pobielanych tu grobów stawać się cyprysem!
Skłoń lica do uśmiechu, w téj szalonéj zgrai
Zamaskowana boleść łatwo się utai.
Tu śmiech jest znakiem życia... Śmiać się nauczyłem
Gorzko - niszczę się - skonam i nie powiem: żyłem.
Lecz twoja dusza, marzyć przyuczona szczytnie,
Jeśli uschnie obecnie, wspomnieniami kwitnie;
Myśl wraca po błękitnym oceanów szlaku.
Teraz się wahasz lekko w jedwabnym hamaku, ***
Tu magnoliji róże, a pod palmy cieniem
Skrzą czarne oczy, światła przecięte promieniem,
Jak gwiazdy nad odbiegłym od kraju żeglarzem.
Teraz płocha, z piór złotych uwitym wachlarzem,
Prysnęła wonią kwiatów, czyta myśli z czoła,
Smutna, jeśli uśmiechu śmiechem nie wywoła.
Tyś ją opuścił?... jako perła odrzucona
Będzie gasła powoli - i zamrze - i skona.
Gdy pamięć za daleko w kraje marzeń wkroczy,
Nim ją odwołasz, łzami zalane masz oczy;
Lecz te łzy muszą oschnąć w rzeczywistéj burzy.
Tu świat jak ciemny obłok gromami się chmurzy.
Wzmagaj siłę ciężarną pracującą w ziemi,
Dawniéj fanatyzm, wolność czasy niedawnemi;
A gdy się ta rozwiąże, wałem otocz grody,
Na prędkostawnych mostach rzucaj szyk przez wody;
Niechaj ulotna para z paszcz działowych gromów
Rzuca zgon, nakarmiona pożarami domów.
Czy maską tajemniczéj zemsty osłoniony,
Jak dawny sąd tajemny, w same królów trony
Zapozew przed sąd Boga wbij ostrzem sztyletu.
Czekaj! może muezin **** z szczytów minaretu
Ogłosi pacierz zemsty wśród murów Stambułu.
Czekaj! może z dzikiego w Kaukazie aułu ****'
Ujrzémy błyskawicę... Ciszéj!... Zdradzam myśli,
Które mi wyobraźnia, które zemsta kryśli;
Zemsta chciwa pokarmu, drząca jak zmysł głodu.
Chcąc myśl odbłąkać czytaj dziką powieść Wschodu,
A choć odbiegniesz treści, dźwięk rymów powrótny
Będzie jak szmer fontanny, bezmowny, lecz smutny.
* Na kartach przed odkryciem Ameryki kreślonych, na ogromnéj przestrzeni Atlantyku
rysowano dłoń olbrzymią z otwartémi palcami. Ta dłoń przrrażała rozognioną podówczas
fanatyzmem imaginacją ludzi.
** W Luzyjadzie olbrzym, duch morza, grozi Hiszpanom i śmierć przepowiada za to, iż
odważają sie zapuszczać w jego królestwo.
*** Rodzaj krzeseł używanych w Kolumbii i stosowny do gorącego klimatu téj krainy;
jest to siatka jedwabna zawieszona na dwóch kwiecistych drzewach.
**** Muzein zwołujący pieśnią lud na modlitwę proroka.
***** Auł, wioska Czeczeńców.
 
 
 
TOM TRZECI POEZYJ
POEZJE ULOTNE W CZASIE
REWOLUCJI POLSKIEJI PO JEJ
UPADKU PISANE
 
HYMN
Bogarodzico, Dziewico!
Słuchaj nas, Matko Boża,
To ojców naszych spiew.
Wolności błyszczy zorza,
Wolności bije dzwon,
Wolności rośnie krzew.
Bogarodzico!
Wolnego ludu spiew
Zanieś przed Boga tron.
Podnieście głos, rycerze,
Niech grzmią wolności śpiewy,
Wstrzęsną się Moskwy wieże.
Wolności pieniem wzruszę
Zimne granity Newy;
I tam są ludzie - i tam mają duszę.
Noc była... Orzeł dwugłowy
Drzemał na szczycie gmachu
I w szponach niosł okowy.
Słuchajcie! zagrzmiały spiże,
Zagrzmiały... i ptak w przestrachu
Uleciał nad świątyń krzyże.
Spojrzał - i nie miał mocy
Patrzeć na wolne narody,
Olśniony blaskiem swobody,
Szukał cienia... i w ciemność uleciał północy.
O wstyd wam! wstyd wam, Litwini!
Jeśli w Gedymina grodzie
Odpocznie ptak zakrwawiony,
Głos potomności obwini
Ten naród - gdzie czczą w narodzie
Krwią zardzawiałe korony.
Wam się chylić przed obcemi,
Nam we własnych ufać siłach;
Będziem żyć we własnéj ziemi
I we własnych spać mogiłach.
Do broni, bracia! do broni!
Oto ludu zmartwychwstanie,
Z ciemnéj pognębienia toni,
Z popiołów Feniks nowy
Powstał lud - błogosław, Panie!
Niech grzmi pieśń jak w dzień godowy.
Bogarodzico! Dziewico!
Słuchaj nas, Matko Boża,
To ojców naszych spiew,
Wolności błyszczy zorza,
Wolności bije dzwon
I wolnych płynie krew,
Bogarodzico!
Wolnego ludu krew
Zanieś przed Boga tron.
 
 
 
KULIK
Oto zapusty, daléj kulikiem
Każdy wesoły, a każdy zbrojny,
Jedzie na wojnę jak gdyby z wojny
Z szczękiem pałaszy, śmiechem i krzykiem.
Daléj kulika w przyjaciół chaty -
Zbudzimy śpiących, zabierzem z sobą.
Nie trzeba wdziewać balowéj szaty
Ani okrywać czoła żałobą,
Tak jak jesteśmy daléj i daléj!
A gdzie staniemy ? aż nad granicą...
Gwiazdy nam świécą,
Staniemy cali.
Ha! ha! koń parska - rade nam dwory,
Nie trzaskaj z bicza - niechaj śpi licho.
Szybko po drodze tak jak upiory
Śmigajmy szybko - cicho - i cicho.
Niech sanki świszczą
Jak błyskawica,
W okrąg księżyca
Złote mgły koło,
Kagańce błyszczą.
Cha! cha! cha! jak nam wesoło.
Kto nas zobaczy - ten nie zostanie,
Z nami na nowe poleci tańce;
Mnogie hajduków świecą kagańce,
Szybkie po śniegu śmigają sanie.
A kto chce zostać - więc dobréj nocy,
Niech go nie zbudzi kogutów pianie,
Niech śpi spokojnie. - My bez pomocy
Tak jak jesteśmy - daléj i daléj!... etc.
Stójcie tu! stójcie - oto dwór biały
I światło w oknach - dam znak - wystrzelę.
Odpowiedziały mnogie wystrzały.
Ha! dobra wróżba - wszak tu wesele,
Tu szlachta pije - wyprawia gody;
Drużby za nami! swaty za nami!
Od młodéj panny, chodź panie młody,
Lecz nie patrz na nią - zalana łzami,
A łzy kobiece zmiękczą ci serce.
Wrócisz! nie zwiędną ślubne kobierce.
Teraz za nami - tak z bukietami,
Tak jak jesteście... daléj! i daléj! etc.
Stójcie tu! stójcie! tu dwór szlachcica,
Dam znak, wystrzelę... nie, ciszéj! ciszéj!
Z nagła wpadniemy, nikt nie usłyszy...
Przebóg! tu pogrzeb - błyszczy gromnica...
Porozwieszane w oknach całuny
I stoi truna - a koło truny,
Syn smutny w dłoniach ukrywa czoło...
Ha! Ha! co robić ? tu nie wesoło,
Lecz po co długie prawić androny,
Mój panie synu, prosimy z sobą.
Daj na pacierze - zostaw na dzwony,
Zabierz przyjaciół... Z czarną żałobą
Tak jak jesteście - daléj - i daléj! etc.
Stójcie tu! stójcie! tu znakomity
Szlachcic zamieszkał... więc drzwi uchylę...
Zieloném suknem stolik wybity
A na stoliku świécą pamfile.
Panowie szlachta! do diabła karty,
Daléj do broni! a karty w kąty,
Niech Dej algierski, Karol dziesiąty
I Delfin grają... może kto czwarty
Do gry zasiądzie i na kozéry
Będzie błękitne rzucał papiéry,
Które już dawniéj spadły na cztéry
I jeszcze spadną... Mości panowie!
Niech w karty sami grają królowie,
A my do koni - dałćj! i daléj! etc.
Stójcie tu! stójcie! tu zamek stary,
Na hasło mnogi strzał odpowiada.
Zamorskie jakieś widzę maszkary,
Panowie bracia! to maskarada.
Szaty w dziwaczne lepione wzory -
Słuchaj no! słuchaj, mój włoski panie,
Czy sycylijskie znasz ty nieszpory ?
Znasz ty Neapol? a ty, Hiszpanie,
Czy byłeś kiedy w Minny orszaku?
Nie - mniejsza o to - Włoch, Korsykanin,
Żyd, Tatar, Turek, Amerykanin,
Chodźcie tu za mną wszyscy bez braku
Tak jak jesteście - daléj! i daléj! etc.
Stójcie! tu stójcie! nowa gościna,
Już w oknach wszelkie światło pogasło,
Dam znak, wystrzelę, nie - po co hasło,
Tu śpią - nie słyszą... nie nasza wina,
Że sen przerwiemy... Stukam we wrota...
Ha! stary sługa wychodzi, świeci.
Twój pan śpi teraz ? to mi to cnota!
- „O nie - on nie śpi - pan mój i dzieci,
Nim trzecie grudnia błysnęło zorze,
Wyszli na czele zbrojnéj czeredy,
A teraz cicho - pusto we dworze,
Wyszli na wroga - czy wrócą kiedy ?”
Widzicie, bracia, mylą pozory,
Takiemu panu błogosław Boże.
Oby tak wszystkie zastać nam dwory.
Jedźmy więc sami - daléj! i daléj!... etc.
Jakże noc pyszna - jak lecą konie,
Lecą i lecą - a spod kopyta
Pryskają iskry - połyska błonie,
Śmigają sanki - już świta! świta!
Na niebie blednie czoło księżyca,
Droga skończona - oto granica.
Wstrzymaj rumaka! wstrzymaj rumaka!
Noc rozwidniała,
Zagrzmiały działa,
Oto jest kulik Polaka.
 
 
 
PIEŚŃ LEGIJONU LITEWSKIEGO
Litwa żyje! Litwa żyje!
Słońce dla niéj błyszczy chwałą,
Tyle serc dla Litwy bije,
Tyle serc już bić przestało.
Trzeba być głazem! trzeba być głazem,
Cierpieć te więzy rdzawione pleśnią,
Myśmy się za nie mścili żelazem,
I wolną myślą, i wolną pieśnią.
Zadrżały wrogi,
Pieśń to ponura
Te żmudzkie rogi.
Jezus Maryja! naprzód! hop, hop, urra!
Nauczyli nas Teutony
Śpiewać, jako nam śpiewali.
Legijony! Legijony!
Na Ruś! na Ruś! daléj! daléj!
Bo gdy nam każą znów iść ku Włochom.
Jakże się rozstać z Ojców grobami?
Chyba odwiecznym powiemy prochom:
Powstańcie z grobów! chodźcie za nami!
Zemsta na wrogi, etc.
Gdy car groził Olgierdowi,
Odrzekł posłom Olgierd stary:
Nieście pochodnię carowi,
Nim zgaśnie, powitam cary.
I za posłami téj saméj nocy
Obozem stanął na Moskwy górach,
Panował miastu jak orzeł w chmurach,
Wszedł z jajkiem kraśném w dzień Wielkanocy.
Zadrżały wrogi,
Pieśń to ponura
Te żmudzkie rogi.
Na grom Perkuna! naprzód! hop, hop! urra!
Jagielońskiéj mur stolicy
Nam rozkwitnie kobiercami;
Trud zapłaci wzrok dziewicy,
Pomieszany śmiech ze łzami.
A kędy baszta mchami okryta,
Zbudzony pieśnią kamień z téj wieży
Może się zerwie, do stóp przybieży
I Giedymina wnuków powita.
Daléj na wrogi, etc.
Nikt nas teraz nie obwini,
Nikt na świecie nie zapyta:
Czy jeszcze żyją Litwini ?
Oto Pogoń nasza świta!
Lecz nie pytajcie, czemu tak mała
Garstka chorągwią mężnych powiewa ?
Więcéj nas było - lecz z tego drzewa
Burza niejeden liść oberwała.
Zemsta na wrogi, etc.
Ho! zaszummy proporcami,
Co wolności barwą świécą;
My lecimy, a za nami
Orły! orły! orły lecą.
Na nasze głowy jak szronu kiście
Spadają gromy... legion umiera
Jak laur zdobiący grób bohatera.
Kto chciwy sławy - rwie lauru liście.
Zemsta na wrogi,
Pieśń to ponura
Te żmudzkie rogi.
Jezus Maryja! naprzód, hop, hop! urra!
 
 
 
DUMA O WACŁAWIE RZEWUSKIM
Po morzach wędrował - był kiedyś Farysem,
Pod palmą spoczywał, pod ciemnym cyprysem,
Z modlitwą Araba był w gmachach Khaaba,
Odwiedzał Proroka grobowce.
Koń jego arabski był biały bez skazy.
Siedmiokroć na koniu przeleciał step Gazy,
I stał przed kościołem, i kornym bił czołem,
Jak czynią w Solimie wędrówce.
Miał drogę gwiazdami znaczoną po stepie
I życie niósł własne w skrzydlatym oszczepie,
Błądzący po świecie zaufał w sztylecie,
Bo sztylet mu dała dziewica.
Gdy nocą opuszczał haremu krużganki,
By odciąć drabinę, wziął sztylet kochanki;
Choć broń była żeńska, lecz stal damasceńska,
Hartowna - i złota głowica.
A kiedy odjeżdżał - ta bladła i mdlała,
O sztylet prosiła, bo zabić się chciała.
„Żyj długo - bądź zdrowa, dziewico stepowa,
Twój sztylet położy mnie w grobie.
„Bo kiedy już przeszłość ten step mi zakryje,
Gdy żyć będzie ciężko, to sam się zabiję,
Bo dziką mam duszę. Więc sztylet mieć muszę,
Twój sztylet mieć muszę przy sobie”.
Smutnego uniosły arabskie latawce,
Bo znikła z krużganku, bo widział w sadzawce
Pod oknem, w ogrodzie, fal koła na wodzie
I białą zasłonę... O Lachu!...
I nocą obaczył kraj miły, rodzony,
Gdy księżyc się wznosił na stepach czerwony.
W noc nawet i ślepy poznałby te stepy
Po kwiatów rodzinnych zapachu.
A niwa mu do stóp kłaniała się złota,
I marzył, że wierny druh wyjdzie przed wrota.
Lecz druhów nie było... Pod zimną mogiłą
Posnęli, gdy błądził w pustyni.
Więc jechał samotny, nie znany nikomu,
Lecz jeszcze z dziedzińca, od wrót swego domu,
Odwrócić chciał konia i jechać na błonia,
Gdzie błądzą jak wiatr Beduini.
Lecz konia podkowy rozkute od krzemion,
I koń był zmęczony... Więc skoczył ze strzemion
I wszedł do siedziby, bez zamka, bez szyby,
Gdzie rosą próchniało obicie.
I miło mu było, gdy ujrzał te skały
Nad ciemnym Smotryczem - gdzie orzeł żył biały
I wił sobie gniazdo; nadziei był gwiazdą,
Po nieba szybując błękicie.
Dla konia w ogrodzie budował altany,
I żłoby pozłacał - z kryształu dał ściany.
Przed cara żołdakiem mógł uciec tym ptakiem
Daleko - i wolnym być zawsze.
I ludzi żałował, że żaden z nich nie miał
Szybkiego tak konia; więc każdy oniemiał,
I był jakby głazem pod cara rozkazem
A były rozkazy co krwawsze.
Raz, starym zwyczajem pomarłych już rodzin,
Ten Emir arabski w dzień Pańskich narodzin,
Na sianie, za stołem, przyjaciół swych kołem
Połamał opłatek i spożył.
A potém, jak przodków święcono zwyczajem,
Wniósł toast nadziei stoletnim tokajem:
„Żyj, Polsko, wiek sławy!” Wtem goniec z Warszawy
Przyleciał - zawołał: „Kraj ożył!”
Więc Emir w stepowe zapuszcza się szlaki,
A za nim na koniach buńczuczne Kozaki,
W czerwieni i w bieli, po stepach płynęli,
Po smutnych kurhanach przeszłości.
I cały ten szereg, błyszczący od stali,
Zrównanym galopem jak morze się fali;
Gdzie słychać dział huki tam lecą buńczuki
Jak gwiazdy z ogonem jasności.
Emira Kozaki gdy błądzą przez wrzosy,
Umieją pieśń dziką rozłamać na głosy.
Pieśń z echem odsyła stepowa mogiła,
Pieśń grzmiącą: „Ho urra! nasz Emir!”
Do cara pieśń doszła - wściekłością się pienił
I głowę Emira na ruble ocenił;
Bo myślał, że w kraju z hordami Nogaju
Czyngiskan szedł - Batt lub Kantemir.
Bo umiał Rzewuski jak Arab stepowy
Płachtami rumakom ogłuszyć podkowy,
I cicho, gdy spali, pod Obóz Moskali
Podkradać się - bić- i brać działa.
Więc ściągnął, jak wszyscy ściągali, pod Daszów,
Gdzie nasza konnica ze szczękiem pałaszów,
Z wesołym okrzykiem stanęła w mur szykiem
I chmurą proporców powiała.
A kiedy z mgły srebrnéj wybiło się słońce,
Ujrzeli Moskalów - straż przednią i Dońce.
Mur dział jak mur złota, a za nim piechota
W bagnety porosła jak zboże.
I cicho... Wtém bomba śmierciami ciężarna
Upadła w szeregi zwichrzona i czarna.
A nasi w téj chwili jeszcze się modlili,
Do nieba wołali: „O Boże!”
I razem bomb tysiąc zaryło się w stepy,
Rozpękłe wrącymi ciskały czerepy,
I grzmiały, dopokąd piechoty czworokąt
Nasz Emir opasał konnicą.
I strasznie ją ściskał, w żelazne brał skręty,
Przednimi nogami na bagnet koń wspięty
Tak jak oczerety połamał bagnety,
W złamanych miecz wiał błyskawicą.
Przemogliby nasi, choć bój był rozpaczny -
Wtem wódz od armaty dał rozkaz dwuznaczny:
„Konnica na skrzydła!” - zwinęli wędzidła,
Odbiegli, ostygli w zapale.
I popłoch się wmieszał, ów, co był przyczyną
Wszczętego popłochu, nie przeżył godziną.
Bojaźni nie dzielił, dwa działa wystrzelił
I sam się zastrzelił na dziale. *
On może wśród bólów ostatnich zgryzoty
Pamiętał, że dzieci zostawiał sieroty.
Lecz śmierć zwyciężyła, niech dziś więc mogiła
Ma łzy, a nie skargi wygnańca.
A Emir, gdy ogień ucichał armatni,
Ujeżdżał z rozpaczą, choć zjeżdżał ostatni.
Któż męstwa zaprzecza? gdy szczerby nić miecza
Powlekły jak perły różańca.
A kiedy opuszczał kraj miły, rodzony,
Znów księżyc się wznosił na stepach czerwony.
„Leć prędzéj po błoniu, odpoczniesz, mój koniu,
Gdy w ziemi staniemy tureckiéj.
„O koniu! mój koniu, gdzie twoje zalety?
Czyś może się rozkuł deptając bagnety?
Czyś złaman w kul wiatrze? Stój, koniu, opatrzę,
Czy nie ma gdzie kuli zdradzieckiéj?
„Ha zdrowy!... To dobrze, lecz jechać w noc trudno”.
Więc chatę na stepach upatrzył odludną,
Koń zimne gryzł kwiaty, a Emir wśród chaty
Zmęczony zalegał na ziemi...
I zasnął głęboko - bo trud go osłabił...
Śpiącego od cara najęty chłop zabił,
I sztylet dziewicy do złotéj głowicy
W pierś nurzył rękami drzącemi.
O! czemuś, Emirze, nie oddał kindżała
Stepowéj dziewicy, gdy zabić się chciała?
Dziś ona śpi w fali, lecz dar jéj ze stali
Na wieki w twym sercu zostanie.
A w Moskwie z dział bito na górze pokłonnéj
I miasto się trzęsło od pieśni studzwonnéj.
Cieszył się car ruski, że Emir Rzewuski
W stepowym śpi cicho kurhanie.
* Orlikowski, kapitan artylerii konnéj, dowodzący działami w bitwie pod Daszowem.
Skończył, jak powyżéj duma opisuje.
 
 
 
PARYŻ
Patrz! przy zachodzie, jak z Sekwany łona
Powstają gmachy połamanym składem,
Jak jedne drugim wchodzą na ramiona,
Gdzieniegdzie ulic przeświecone śladem.
Gmachy skręconym wydają się gadem,
Zębatą dachów łuską się najeża.
A tam - czy żądło oślinione jadem?
Czy słońca promień? czy spisa rycerza?
Wysoko - strzela blaskiem ozłocona wieża.
Nowa Sodomo! pośród twych kamieni
Mnoży się zbrodnia bezwstydna widomie
I kiedyś na cię spadnie deszcz płomieni,
Lecz nie deszcz boży, nie zamknięty w gromie,
Sto dział go poszle... A na każdym domie
Kula wyryje straszny wyrok Boga;
Kula te mury przepali, przełomie,
I wielka na cię spadnie kiedyś trwoga,
I większa jeszcze rozpacz - bo to kula wroga...
I już nad miastem wisi ta dział chmara,
Dlatego ludu zasępione tłumy,
Dlatego ciemność ulic tak ponura,
Przeczuciem nieszczęść zbłąkane rozumy;
Bez echa kona słowo próżnéj dumy,
O wrogach ciągłe toczą się rozmowy...
A straż ich przednią już północne dżumy
Obrońców ludu pozwiewały głowy,
I po ulicach ciągły brzmi dzwon pogrzebowy.
Czy wrócą, czasy tych świętych tajemnic,
Kiedy tu ludzie zbytkiem życia wściekli,
Jedni pod katem, drudzy w głębi ciemnic,
Inni ponurzy, bladzi, krwią ociekli,
Co kiedy śmieli pomyśleć - wyrzekli?
Lud cały kona, katy i obrońce,
Dnia im nie stało, aby się wysiekli;
I przeczuwając krwawéj zorzy końce,
Jak Jozue wołali: Dnia trzeba - stój, słońce?
I nie stanęło - pomarli - przedwcześnie,
Lecz zostawili pamiątki po sobie:
Kraj po rozlewie krwi tonący we śnie
I lud, nie po nich ubrany w żałobie,
Krwi trójcę w jednéj wcieloną osobie. *
Ten jak rodyjski posąg świecznik trzyma
I jedną nogę wsparł na martwych grobie,
Drugą na zamku królów... Gdzie oczyma
Sięgnął - tam wnet i ręką dostawał olbrzyma.
A kiedy posąg walił się z podstawy,
Tysiące ludu sławą się dzieliło,
Każdy się okrył łachmanem téj sławy,
Każdemu było dosyć - nadto było...
Marzą o dawnéj sławie nad mogiłą
I pod kolumną spiżu wszyscy posną; **
Choć cięcie kata głowę z niéj strąciło,
Choć na niéj może jak na gruzach z wiosną
Chwasty i z lilijami Burbonów porosną.
Tu dzisiaj Polak błąka się wygnany,
W nędzy - i brat już nie pomaga bratu.
Wierzby płaczące na brzegach Sekwany
Smutne są dla nas jak wierzby Eufratu.
I całéj nędzy nie wyjawię światu...
Twarze z marmuru - serca marmurowe,
Drzewo nadziei bez liścia i kwiatu
Schnie, gdy wygnaniec złożył pod nim głowę,
Jak nad prorokiem Judy schło drzewo figowe.
Z dala od miasta szukajmy napisów,
Gdzie wielki cmentarz zalega na górze. ***
O! jak tu smutno, kędy wśród cyprysów
Pobladłe w cieniu chowają się róże.
A pod stopami - daléj - miasto w chmurze
Topi się we mgłach gasnących opalu...
A dla żałobnych rodzin przy tym murze
Przędą ją wianki z płótna lub z perkalu,
Aby dłużéj świadczyły o kupionym żalu.
Patrz znów w mgłę miejską - oto wież ostatki,
Gotyckim kunsztem ukształcona ściana; ****
Rzekłbyś - że zmarła matka twojéj matki,
W czarne brabanckie korónki ubrana,
Z chmur się wychyla jak duch Ossyjana...
Ludzi nie dojrzysz... Lecz nad mgłami fali
Stoją posągi (gdzie płynie Sekwana), *****
Jakby się w Styksu łodzi zatrzymali
I przed piekła bramami we mgłach stoją biali...
Tam gmachy Luwru, gdzie tron Baltazara,
A na nim siedział wyrobnik umarły... ******
Przez dnie lipcowe panowała mara,
U nóg jéj ludzie snuli się jak karły;
Bo nad nią cienie śmierci rozpostarły
Wielkość olbrzymią - był to król narodu.
I aksamity krew mu z czoła starły,
Lecz jego dzieci umierały z głodu,
Zaczął dynastią trupów, był ostatnim z rodu.
* Napoleon...
** Kolumna Vendôme.
*** Cmentarz Pčre la Chaise
**** Koścół katedralny Notre-Dame.
***** Most Zgody - albo Ludwika XVI, z białemi posągami.
****** Po wzięciu Luwra na królewskim tronie lud położył trupa...

detektyw1945 : :
lip 18 2009 Edward Stachura - Jest już za późno, nie...
Komentarze: 0

Edward Stachura - Jest już za późno, nie jest za późno


Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć,
Tęskność zawrotna przybliża nas.
Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwu planet,
Cudnie spokrewnią się ciała nam.

Jest już za późno!
Nie jest za późno!
Jest już za późno!
Nie jest za późno!

Jeszcze zdążymy tanio wynająć małą mansardę
Z oknem na rzekę lub też na park,
Z łożem szerokim, piecem wysokim, ściennym zegarem,
Schodzić będziemy codziennie w świat.

Jest już za późno!
Nie jest za późno!
Jest już za późno!
Nie jest za późno!

Jeszcze zdążymy naszą miłością siebie zachwycić,
Siebie zachwycić i wszystko w krąg.
Wojna to będzie straszna, bo Bóg nas będzie chciał zniszczyć,
Lecz nam się uda zachwycić go.

Już jest za późno!
Nie jest za późno!
Nie jest za późno!
Nie jest za późno!

detektyw1945 : :
lip 18 2009 Halina Poświatowska - (...)
Komentarze: 0

Halina Poświatowska - (...)


chcę pisać o tobie
twoim imieniem wesprzeć skrzywiony płot
zmarzłą czereśnię
o twoich ustach
składać strofy wygięte
o twoich rzęsach kłamać że ciemne
chcę
twoje imię z gwiazdami zmieszać
z krwią
być w tobie
nie być z tobą
zniknąć
jak kropla deszczu którą wchłonęła noc.

mam szczęście!

mam szczęście!
krzyczą dzieci
chwytając piłkę
z nurtów wody

a ono - na niebie świeci
roześmiane złotem - młode

wyciągnij rękę - zamknij
płonący krążek w pięści
i głośno - głośno krzyknij
- mam szczęście -

detektyw1945 : :
lip 18 2009 Anrzej Bursa - Dyskurs z poetą
Komentarze: 0

Anrzej Bursa - Dyskurs z poetą


Jak oddać zapach w poezji...
na pewno nie przez proste nazwanie
ale cały wiersz musi pachnieć
i rym
i rytm
muszą mieć temperatury miodowej polany
a każdy przeskok rytmiczny
coś z powiewu róży
przerzuconej nad ogniem
rozmawialiśmy w jak najlepszej symbiozie
aż do chwili gdy powiedziałem:
"wynieś proszę to wiadro
bo potwornie tu śmierdzi szczyną"
możliwe że to było nietaktowne
ale już nie mogłem wytrzymać.

detektyw1945 : :
lip 18 2009 Anrzej Bursa - Generał
Komentarze: 0

Anrzej Bursa - Generał


Generał zza barykady czarnych telefonów
Świat przewracał pchnięciami flankowych uderzeń,
A podczas nocy bardziej od zmierzchów czerwonych
Spał pod wełnianym pledem w ołowianej wieży.

Gdy w miejscu plam błękitnych i kółeczek czarnych
Na mapie dłużej palec zatrzymał generał,
To nad wodopojami wiadomymi sarnom
Gajowi i rybacy musieli umierać.

I skrzypiały na drogach wozy i rzemienie,
Pył usta zaciśnięte i rany oblepiał,
Pod obcasem czerwono bulgotała ziemia,
Niebo karmione ogniem złym patrzyło ślepiem.

Generał na koniku, generał na tanku
Wciąż nowe siły puszczał z żelaznego pudła,
Aż raz gdy sztab w dąbrowie stanął o poranku,
Wyszedł cichcem z namiotu i stanął u źródła.

Krynica odbijała oczu jego kolor,
Dzień młody do rąk przyszedł jak zwierzę,
Generał długo, długo stał z dłonią przy czole,
Aż ramiona rozpostarł i krzyknął: - Żołnierze.

Koniec wojny już bliski, zbierzcie wszystkie siły.
Widziałem dziś pod lasem jutrzenkę różową.
Dla nas wszystkich jej blask... Z tarczami wrócimy
Za rok, za kwartał, miesiąc... hej, podnieście głowy.

I z radosnym okrzykiem przebiegł przez obozy,
Aż zdyszany ochrypł od próżnego trudu.
Oni głów nie podnieśli, bo urwane głowy
Nie chciały już do martwych przyrosnąć kadłubów.
1955

detektyw1945 : :